1983 1984 1985 1986

Kurs przodowników turystyki kajakowej PTTK

Kurs Przodowników Turystyki Kajakowej odbywał się w dniach 7 – 9 lutego 1986r. w siedzibie Zarządu Wojewódzkiego PTTK w Lublinie. Z WOSL –u było 11 podchorążych, z Liceum 3 oraz 2 kolegów z Warszawy. Chętnych było więcej, ponieważ jednej z kompanii szykowała się warta, więc starszych bywalców szlaków wodnych było wielu. Po żmudnych poszukiwaniach, zaliczeniu „Kosmosu” i jakiejś restauracji trafiliśmy do siedziby ZW PTTK w Lublinie. Spotkaliśmy swoich a Dom Turysty zaroił się w kajakarzy. Był piątek i my zawiedzeni tak małą frekwencją kajakarek postanowiliśmy „szerzyć piękno pływania” na mieście.

Zainteresowanie wśród kursantów wzbudziło ratowanie tonących, pomaganie bliźnim, m.in. samobójcom, a w ogóle wszystko to co dotyczyło medycyny i monopolu. Np. dowiedzieliśmy się, że wstrzyknięcie pewnego środka, nie mogę zdradzić tajemnicy, nie napiszę jakiego do żyły nie pozwala na wykrycie alkoholu we krwi.

W niedzielę od rana egzamin. I tu się zaczęło. Zapowiadało się na „apokalipsę”. Gorączkowo wytyczaliśmy sobie piękne, głębokie szlaki wodne, którymi płynęliśmy. Omawialiśmy wywrotki jakie się nam przydarzyły, jak różnymi sposobami przy pomocy wiosła, pióra i łez, wychodziliśmy cało. Lotnikom nigdy dość fantazji. Tak i nam egzamin poszedł z płatka. Pięknie i obrazowo opowiadaliśmy o naszych domniemaniach, przeżyciach, które się przydarzyły, gdy płynęliśmy wodnymi szlakami zdobywając, jako warunek do miana „Przodownika” brązową odznakę. Podobnie jak inne grupy tak i my pchory z Dęblina zdaliśmy bardzo dobrze egzamin.

szer. pchor. M. Marszałek

ONAT PZK 86

W dniach 28.02.1986 – 1.03.86 trwała Ogólnopolska Narada Aktywu Turystyki Polskiego Związku Kajakowego. Tegoroczne obrady toczyły się w Zalesiu k. Olsztyna. Uczestnicy zostali zakwaterowani w Domu Wypoczynkowym „Jacuś” w pięknej scenerii – dookoła lasy, jeziora, świeży śnieg i dużo słońca, po prostu Mazury. Dodatkowo ukształtowanie terenu umożliwiało uprawianie narciarstwa, ale ponieważ zebraliśmy się my, kajakarze więc nikt nie kwapił się do zakładania desek. Właściwie nie było na to czasu. Od śniadania do kolacji wodniacy obradowali. A, że zjechało się ich niemało i wielu miało coś do powiedzenia czas był wypełniony do ostatka. Prócz władz związku obecni byli również przedstawiciele poszczególnych klubów kajakowych i delegaci władz wojewódzkich. W ciągu tych dwóch dni podsumowano działalność ubiegłoroczną, przedstawiono ilość zorganizowanych spływów międzynarodowych, ogólnopolskich i innych oraz liczbę uczestników, którzy wzięli udział w tych spływach.

Przedstawiciel wojewody olsztyńskiego omówił działanie zmierzające do udostępnienia nowych szlaków wodnych, miejsc biwakowych nowo powstałych lub powstających stanic na terenie województwa oraz walorów turystycznych regionu.

Była również mowa na temat przyszłych imprez, planów tegorocznych spływów i ich terminów. Poruszano sprawę turystyki ogólnie i w szczególności uprawiania turystyki kajakowej. Duży nacisk położono na kulturę na szlaku, na zachowanie się turystów i pseudoturystów. Zwrócono uwagę na współpracę w działalności PZK z młodzieżą ze związkami i organizacjami młodzieżowymi. Oprócz swych „nasiadówek” niejako dla urozmaicenia gospodarza zapewnili w programie ONAT – u atrakcyjne spędzanie wieczorów. Np. była tzw. „Wieczornica z niezbędnymi do tego akcesoriami”. Nazajutrz część zebranych wyglądała na bardzo zmęczonych. Natomiast dla tych, którzy zostawali na niedzielę, sobotni wieczór upłynął pod znakiem kuligu z ogniskiem i pieczeniem kiełbasek. Aż przyszedł czas do rozstania się z nowymi znajomymi i gościnnymi Mazurami. Ahoj.

„Baca”

22 marzec 1986 - Powitanie Wiosny na Iłżance i Wiśle z laszowaniem nowych kajakarzy - komandor A.Łuczyński . Spływ zaczął sie Ciepielowie pod mostem.



„WISŁĄ – SZCZĘŚCIE DOPISAŁO”

19 kwietnia „NEPTUNIACY” pobierają sprzęt z dęblińskiej przystani. Wyruszają na kolejne etap Wiślanego Spływu: Dęblin – Góra Kalwaria.

Pada deszcz i wieje silny wiatr. Za Dęblinem Wisła gwałtownie się rozszerza. Staje się bardziej dzika niż w poprzednich odcinkach. W wielu miejscach rozszerza się na 1, 5 km. Prawie bez przerwy nurt przechodzi z jednej strony na drugą odkładając wielkie mielizny i piaszczyste plaże. Szlak pokonujemy bez większych trudności. Tempo tylko żółwie. Pogoda się poprawia, przestaje padać. Na jednej z wysp spożywamy skromne śniadanie. Brzegi Wisły przeważnie płaskie pokryte łąkami i wikliną. Pięknych miejsc do obozowania dużo. Na obiad przybijamy do wsi Piotrowice. Podbijamy książeczki kajaki u Pani Sołtys. Wracamy do sprzętu. Zaczyna się lekko ściemniać. Komandor pamięta dobre wskazówki Andrzeja, godz. 17.00. Ramiona „stop!!! Zabezpieczyć ludzi i sprzęt !!!”. W Antoniówce noclegu nie dostaniemy. Musimy zakończyć spływ.

„Cezar”

Wisłą z Antoniówki do Warszawy

Wiecie do tej pory pluje sobie w twarz, że nie zapisałem się do „ Neptuna ”. Przecież nie ma nic piękniejszego jak bezpośredni kontakt z „ łonem ” / natury rzecz jasna /. Wszystko to wina „ goździka ”. To ten facet namówił mnie na ten spływ Wisłą od Antoniówki do Warszawy. Początkowo miałem opory. Czy ja, tak mikry i wątły facet podołam próbie sił na wodzie ? Jednak powziąłem mądrą decyzję i ruszyłem z tym starym towarzyszem kajakarzy na wodę. Od początku trapiły nas problemy. Od Maciejowic do których przyjechaliśmy z Dęblina 1 maja prześladował nas pech. Do nadwiślańskiej Antoniówki przyszło nam „ drałować na piechotę ” Odetchnęliśmy z ulgą, gdy ujrzeliśmy toń rzeki. Owiał nas ciepły wiatr wiślany. Słońce wdrapywało się na niebo zapowiadając cudowny dzień. Jeszcze pamiątkowa fotka i ruszamy. Wiosła uderzyły o toń wody nadając pęd kajakom. Wiatr uderzył w twarz, słońce, nabrzeżna zieleń i oleisto – brudna Wisła. Cóż więcej potrzeba by oderwać się od prozy codziennego życia. Wędkarze gromadnie okupują wiślane nabrzeża i wydzierają matce polskich rzek na wpół śnięte ryby. Około południa dobijamy do Tarnowa. Nasza obecność na tym skrawku wybrzeża nie jest jednak w smak tutejszym posiadaczom ziemskim, którzy wypędzają nas z pięknej łąki i spychają wprost do naszych pływających okręcików.
Znowu na wodzie. Znowu słońce palące nasze twarze i bezkresną dal podniecającą niepewnością. Wszyscy jak jeden mąż jesteśmy zgodni przygód i jakiegoś wygodnego noclegu. Około 16.00 „ Goździk „ tj. nasz komandor dostrzega zabudowania. Przybiliśmy do brzegu. Kajaki wciągnęliśmy na wał przeciwpowodziowy i rozglądamy się za następnymi przygodami. Na nasze powitanie wyszło piękne dziewczę / lat. Około 5 / i zauroczyło naszego komandora. Zdjął okulary, przetarł je i od razu opętany wielkim uczuciem zaczął tę nimfę częstować cukierkami. Lecz w pewnym momencie opanował się, wydał odpowiednie komendy i cała załoga zwijając się jak w ukropie zaczęła składać kajaki na pobliskim podwórzu. Potem przebrał się elegancko i rzędem ruszyliśmy w ślad za nim do miasta zwanego Wilga.
W tamtejszym hotelu wynajęliśmy dwuosobowy pokój, w którym nasza ośmioosobowa ekipa miała zanocować. Po obiedzie i bogatej w wyroby piwowarskie kolacji wyruszyliśmy do krainy snów aby rano rześcy i świeży wrócić na wodny szlak. Wczesnym rankiem wyszliśmy z hotelu / jedni drzwiami, drudzy piorunochronem / i udaliśmy się nad Wisłę. Dzień zapowiadał się wspaniale. W planach mieliśmy doprowadzenie do końca naszej wyprawy, a czekało nas jeszcze wiele kilometrów wiślanym szlakiem. Mój „ Wisłok ” trochę przeciekał i czułem jak siedzenie tapia się w kałuży.
Lecz było to niczym w porównaniu z urodą polskiego Mazowsza i pięknymi rozlewiskami Wisły. Etapem pośrednim była Góra Kalwaria. Most, który łączył w tym mieście dwa brzegi rzeki zauważyliśmy już z odległości 5 km. Był to pierwszy most na naszej trasie. Dziwne to uczucie płynąć pod potężną stalową konstrukcją. Człowiek doznaje takich uczuć jak mrówka spotkawszy mrówkojada. Nieopodal mostu zrobiliśmy postój. Po krótkim odpoczynku udaliśmy się do miasta. Obejrzeliśmy szereg pięknych zabytków, a wśród nich najbardziej podobał nam się piękny ratusz. Znowu woda może już bardziej spokojna. Przepływamy obok plaży nudystów, którzy nie krępują nas się w ogóle. Nagie panie paradują z obnażonymi zadkami / i nie tylko / opalając się w promieniach popołudniowego słońca. Zbliżamy się do stolicy. Ukazuje nam się sylwetka Pałacu Kultury głównego symbolu Warszawy.

CZY WARTĄ WARTO?

W Częstochowie czekał na nas sprzęt, który był wysłany po spływie Wisłą z Warszawy. 8.05 pobieramy sprzęt z dworca PKP Częstochowa i płyniemy przez miasto, aby znaleźć dobre miejsce na biwak. Pogoda się psuje, zaczyna też siąpić drobny deszczyk. Nocleg znajdujemy pod mostem drogowym E-16.

Rankiem wyruszamy Wartą. Płynący NEPTUNEM od razu mają pecha. Bowiem łapią dziurę i trzeba znaleźć dobry klej. Nurt jest wartki, rzeka kręci się niczym wstęga na wietrze. Brzegiem widać skałki jurajskie, bo tu właśnie rozpoczyna się szlak pieszy wzdłuż Warowni Jurajskich: Częstochowa – Kraków. Pokonanie rzeki nastręcza nam dużo trudności. Rzeka płynąc przez las tworzy dużo przeszkód. Kończymy w Kłobukowicach (20 km). Dzieciaki, które zbiegły, gdy przybiliśmy do brzegu przynoszą nam wszystko czego potrzebujemy: mleko, wodę, jajka, ziemniaki oraz pomagają nam przy stawianiu namiotów.

Po zbudowaniu domów, oczywiście zbiórka uczestników z wiosłami. Już ustawieni od najstarszego do najmłodszego, ci, którzy po raz pierwszy biorą udział w spływie kajakowym. Pada komenda – „za kostki chwyć!”. Jako pierwszy komandor wymierza potężne uderzenie w wypięte tyłki nowicjuszy kajakowych. Następnie pozostali biją bardzo mocno swoich kolegów, chcąc powetować sobie razy otrzymane na poprzednim spływie podczas laszowania. Najwytrwalsi czekają przy ognisku na pieczone ziemniaki. W sobotę ruszamy ściekiem. Do Częstochowy, mimo iż już ponad 20 km się oddaliliśmy woda nadal śmierdzi. Parę razy spotykamy ujścia ścieków skąd wali biała śmierdząca piana. Pływanie jest atrakcyjne, mimo, że woda silnie zanieczyszczona. Nurt szybki, rzeka mocno meandruje płynie w jej rytm. Przepływamy wiele progów, jarów, pozostałości po młynach i tartakach, ale częściej trzeba sprzęt przenosić przez przeszkody. Alek płynący w „Wisłoku” wpada pod mostem w Rudzie na pal. Kajak staje bokiem, a za chwilę robi półeskimoskę. Za Gowozowem znów próg, przepływamy, ale nie wszyscy. Załoga „Neptun” jakoś niemrawo, zbyt niepewnie podpływa do progu i stało się: kajak nabija się na metalowy pręt. Neptun łamie się w pół, są trudności, aby go spławić z nurtem. Dla Arka i Andrzeja to koniec pływania. Po tym wypadku dobijamy na biwak. Koledzy ubrani w OP – 1 ( ogólnowojskowy płaszcz) udają się do wsi, aby sprawdzić stopień napromieniowania mleka. Otrzymują je, nawet gospodarze nie żądają zapłaty. Kończą się nam zapasy żywności. Chleb dzieli Marek bardzo dokładnie, wypada po trzy kromki na głowę. Atmosfera jest napięta. Płyniemy na „głodniaka” W Łągu pokonujemy otwartą zastawkę w tartaku wodnym. W Prusiecku dzielimy resztki chleba i płyniemy do Ważnych Młynów, gdzie chcemy podjeść w restauracji. Ale restauracja ta jest tylko w przewodniku. W poniedziałek długo czekamy na otwarcie sklepu w Łoźku. Zaopatrujemy się już do końca spływu.

Biwak rozkładamy ma 1 km przed Działoszynem. Do ogniska przypływają dziewczęta z Zalesiak. Chociaż Mirek wygląda na idola dziewcząt, opuszczają nas spłoszone przez rodziców, którzy przepłynęli rzekę w obawie o cnotę swych podopiecznych. Kończymy spływ Krzeczonie. Przepływamy 150 km.

Andrzej

WSZYSTKO CO PIĘKNE – III etap WARTĄ
WARTA – UNIEJÓW

Wyruszyliśmy z Johnem by zmierzyć się z kolejną rzeką – Wartą. Kajaki już czekały na nas w Warta City. Słońce grzało solidnie. Przezornie przed spływem zabezpieczyliśmy się w worki foliowe po nawozach. Żeby je dostać musiałem Johna ożenić po raz drugi. Rzeka nawet nie buntowała się, że okupują ją jakieś obce typy. Była spokojna i pokorna, dookoła nas panowała błoga cisza, słychać było szum wody i śpiew ptaków. Na brzegach w niektórych miejscach stali wędkarze. Było cudownie do czasu. Niebawem zaczęły się przeszkody z potężną budowaną już ze 20 lat zaporą w Jeziorsku. Za zaporą nareszcie pierwszy nad wodą posiłek. Jedzonko było nawet, nawet, konserwa rybna w oleju i po litrze mleka.

Drugi dzień mija już nam bez większych przygód. Po 5 godzinach płynięcia dobiliśmy do Uniejowa, ładnego miasteczka nad którym góruje piękny zamek.

„Takuma”

W GÓRNYM BIEGU WIEPRZA

Od stacji kolejowej Szczebrzeszyn nad rzekę jest około 2 km. Rzeka, a właściwie rzeczka płynie sobie szybko i bardzo mocno kręci. Przeszkód do Szczebrzeszyna nie ma. Trasy tej nie znaliśmy w ogóle. Ponieważ Klub Kajakowy organizował spływu z Krasnegostawu do Dęblina, chcieliśmy sprawdzić jak wygląda Wieprz w swoim górnym biegu. Widać było już zabudowania Szczebrzeszyna oraz mostek przez rzekę, za nim rzeka bardzo przyspieszyła swój bieg, bo na jej trasie przeszkoda przy młynie. Ledwo pierwsza osoba zatrzymała się przed jarem. Przenoska prawym brzegiem bardzo niewygodna jakieś 100 m. Woda jeszcze czysta ale już niedługo. Bo przecież w Bodaczewie i następnych miejscowościach duże zakłady. Dodatkowo jeszcze Wieprz zanieczyszcza jej prawy dopływ Łubieńka, który ciągnie ścieki z Zamościa. Dwa i pół dnia zajęło nam pokonanie odcinka Wieprza od Szczebrzeszyna do Krasnegostawu. W Krasnymstawie skończyliśmy spływ przed nowo otwartym moście skąd bardzo blisko jest do stacji PKP.

Andrzej

SPŁYW KAJAKOWY RZEKĄ BRDĄ 07 – 13.07.1986r.

Pomimo kiepskiej pogody spływ zaczęliśmy w Nowej Brdzie w wesołym nastroju. Marynarz, jak zwykle zaprosił na pierwszy etap naszej eskapady dwie dziewczyny. Ponieważ nie dysponowaliśmy kajakiem trzyosobowym, zrodził się problem, kto weźmie na pokład drugą dziewczynę, wiadomo bowiem, że kobieta tylko na lądzie może nie być zbędnym ciężarem. Po skrytym losowaniu dziewczyna przypadła Panu Mirkowi (w sumie na spływie było trzech Mirków).

W połowie trasy Darek wpadł na sieci, z których udało się wyciągnąć kilka pięknych węgorzy. Kolację mieliśmy już zapewnioną. Po dobiciu do brzegu długo jeszcze czekaliśmy na parę kajaków z mieszaną obsadą. Jak się okazało męskie połowy załóg nie mogły dojść do porozumienia ze swymi dziewczynami w związku z różnicą zdań co do sposobów wiosłowania. Po pierwszym dniu Marynarz stwierdził, że nigdy już nie weźmie na pokład dziewczyny, a Pan Mirek całkowicie zrezygnował z przyjemności wiosłowania i spływ kontynuował jadąc samochodem. Po dwóch dniach w miejscowości Małe Swornigacie zatrzymaliśmy się na jednodniowy odpoczynek ze względu na nieprzebrane ilości złotego płynu na którego to ślady natrafiliśmy w pobliskim sklepie i niezaprzeczalny wdzięk tubylców (a ściślej ujmując żeńskiej części). Wieczorem urządziliśmy ognisko w związku z uroczystym laszowaniem młodych szaleńców, którym podoba się bezowocne machanie wiosłem. Marynarz zapewnił nas, że zaprosił siedem dziewczyn w wieku studenckim. Po dłuższym oczekiwaniu owszem przyszły dwie studentki ale w towarzystwie swoich chłopaków i dwie panie, których datę urodzin oszacowaliśmy na okres międzywojenny.
Po gorącej dyskusji pod wpływem ciężkich „argumentów” Marynarz, pojękując wyznał, że wszystkie kobiety urodzone w XX wieku uważa za studentki. Nieopodal od naszych namiotów znajdował się obóz harcerski. Udaliśmy się do niego w celu zawarcia bliższej znajomości z tutejszymi druhnami. Jednak nasze przyjacielskie zamiary zostały źle zrozumiane przez harcerki, którym nie podobało się, na znak zawarcia przyjaźni, chcieliśmy zabrać z obozu strażackie kaski. Ognisko było więc udane, ciszę nocną przerywały jedynie ciche jęki osób dopiero co pasowanych na kajakarzy. Następnego dnia popełniliśmy największy błąd na tym spływie. Pożyczyliśmy kajak studentkom.
Efekt był taki, że po przepłynięciu 100 m kajak znalazł się na dnie jeziora, a dziewczyny na brzegu. Próby znalezienia i wydobycia kajaka ostudziła lodowata woda. Tego samego dnia komandor wpadł na karygodny pomysł rozegrania zawodów kajakowych na dystansie 300 m. Po rozpaczliwych modłach spadł upragniony deszcz, który przerwał zawody. Płynąc jeziorem Długim dostaliśmy się w ręce wszechwładnego Neptuna. Na sporej fali oczekiwaliśmy chwili gdy nasze kajaki przemienią się w okręty podwodne. Jeden drugiemu obiecywaliśmy, że już nigdy nie weźmiemy wiosła do ręki. Niestety obiecanki, cacanki ... następnego dnia znowu wsiadamy do kajaków i płyniemy dalej. Po przepłynięciu przez piękne jeziora: Charzykowskie, Łąckie, Długie i kilka mniejszych jeziorek dotarliśmy do Borów Tucholskich. Płynąc po lekko meandrującej rzece podziwialiśmy piękny krajobraz borów okalających rzekę. Przetarliśmy nowy piękny szlak, do przepłynięcia którego namawiamy wszystkich amatorów wiosłowania.

M+MM
„Mirki”

MARATON POLSKI POŁUDNIOWEJ RZEKĄ WISŁĄ

Przepustkę otrzymujemy na 40 minut przed odjazdem pociągu, na który musimy zdążyć, jeżeli chcemy wziąć udział w maratonie. Autobus stoi na przejeździe równe 20 minut. Przyjeżdżamy na dworzec PKP. Mamy 10 minut na kupno biletów i odebranie kajaków z komisariatu MO. Niestety dyżurny milicjant nie ma kluczy od pomieszczenia. Jedyna nadzieja, że sprzątaczka ma drugi komplet kluczy, biegniemy do niej, wyrywamy klucze i odbieramy kajak z depozytu. Według rozkładu jazdy pociąg nasz odjechał 3 minuty temu.
Na szczęście PKP jak zwykle nas nie zawodzi – pociąg jest opóźniony o pół godziny. Po nużącej podróży docieramy o drugiej w nocy do Czernichowa, gdzie zaczyna się spływ. Nocleg znajdujemy w bardzo gustownie urządzonym internacie Technikum Rolniczego. Rano rozkładamy naszego NEPTUNA – prawdziwego weterana, powłoka posiada więcej łat niż całego materiału, z zazdrością oglądamy wspaniały sprzęt naszych rywali.
Niestety pech prześladuje nas dalej, okazuje się, że nie mamy śrub, nikt nie ma zapasowego kompletu. Ratuje nas Klub Krakowskiego MPK, który pożycza nam SANA ze sterem. Maraton rozpoczyna się od promu w Czernichowie, bierze udział w nim około 100 osób w 4 klasach – przed nami 32 km. Woda przypomina nieokreśloną brunatną maź, ale to jeszcze nic od Tyńca czujemy, że nie płyniemy, ale ślizgamy się po galarecie, a co piętnaście minut musimy przybijać do brzegu i zajmować ze steru całe naręcza trawy.
Na wodzie musimy lawirować pomiędzy śmieciami. Wisła do Krakowa bardziej podobna jest do ścieku, żal nam Królowej polskich rzek. Kłopoty rekompensuje nam fantastyczny wręcz widok miasta, a szczególnie wrażenia wywiera na nas Wawel. Mijamy metę okazuje się, że siedzieliśmy na kajaku 3 godziny i 42 minuty, co daje nam 7 lokatę w naszej klasie, po śluzowaniu na Dąbiu i przepłynięciu 2 km docieramy do elektrociepłowni Łęg, gdzie odbywa się festyn o okazji Dnia Energetyka.

Mirosław Michalik

ZLOT KAJAKOWY W ŁĘCZNEJ

Dżdżysty jesienny poranek. Sobota. Grupa zapaleńców z Klubu Kajakowego NEPTUN tym razem już bez kajaków wyrusza na kolejne eskapady. Celem naszej podróży jest Ośrodek Wypoczynkowy Zarządu Wojewódzkiego PTTK nad jeziorem Krasne. W zlocie udział brało około 35 osób, a wśród nich honorowi zlotu w osobach: prezes Komisji Kajakowej przy Zarządzie Głównym PTTK M. Kiełba i członkowie Komisji H. Sienkiewicz. Spotkanie rozpoczęliśmy od zwiedzania kopalni węgla kamiennego w Łęcznej.
Poznaliśmy tam między innymi historię budowy kopalni oraz proces wydobycia i próbki węgla. Po smacznym obiedzie w górniczej stołówce pojechaliśmy do ośrodka by rozpocząć obrady. W czasie obrad prezesi klubów, kół i sekcji kajakowych złożyli sprawozdanie z rocznej działalności. W tej konfrontacji wypadliśmy dobrze, gdyż nie było klubu, który prowadziłby tyle imprez co my. Następnie oglądaliśmy filmy szkoleniowe o tematyce wodniackiej. Pierwszy dzień zlotu zakończyło ognisko z atrakcjami w postaci pieczonej kiełbaski. W niedzielę głównym tematem, dyskusją były sprawy związane z weryfikacją książeczek kajakowych, organizacją spływów. Zakończono kurs przodowników turystyki kajakowej.

Z Krasnego wyjechaliśmy więc zadowoleni z nowymi doświadczeniami i usatysfakcjonowani, że mówi się o nas dużo i dobrze.

John

KRUTYNIĄ

W dniach 31.08 – 06.09.1986r. odbył się MSK na Mazurach. Trasa z Sorkwit do Ruciane Nida.
W imprezie tej uczestniczyło 95 załóg. Oprócz najliczniej przybyłych ekip reprezentujących kluby kajakowe z Wrocławia, Katowic, Krakowa, Kutna i Gdańska brały udział również ekipy z NRD i RFN. W tej bardzo licznej obsadzie znaleźli się również reprezentanci Sekcji Kajakowej PTTK „NEPTUN” w osobach:
- Zbigniew Wesołowski;
- Zdzisław Chrabąszcz;
- Ryszard Stroński;
- Andrzej Protasiewicz.
Pierwszy dzień spływu miał charakter organizacyjny. Dokonano weryfikacji przybyłych ekip oraz rozdano numery startowe. Rozłożyliśmy swoje kajaki. Po opuszczeniu ich na wodę okazało się, że jeden z nich ma niewielki przeciek. Przy pomocy starszych kolegów z Kutna udało nam się usunąć ten drobny defekt.

W drugim dniu o godz. 10.00 nastąpiło uroczyste otwarcie MSK na Mazurach, w czasie którego gorąco powitano wszystkie ekipy oraz zapoznano je z trasą i obowiązującymi na niej regulaminami. Zapowiadające się ciężkie warunki atmosferyczne spowodowały, że kierownictwo spływu podjęło decyzję o przedłużeniu czasu płynięcia o 1 godzinę. Trasa pierwszego spływu z Sorkwit do Babięta wynosiła 27 km i prowadziła w większości pięknymi jeziorami. Jednak bardzo dobre nastroje zaczęły nas trochę opuszczać ponieważ wiejący bardzo silny wiatr zmuszał nas do dużego wysiłku, te trudności miały również inne załogi. Spowodowało to rozciągnięcie spływu. Trudności sprawiała też nieoznakowana trasa. Ten mankament spowodował, że kilka załóg pomyliło trasę w efekcie, czego przepłynęły one w 2 godziny po zamknięciu mety. Obawa przed zagubieniem się dopingowała nas w wyniku czego staraliśmy się płynąć w czołówce spływu. Na metę przypłynęliśmy w wyznaczonym czasie tj. o godz. 16.10. Rozbiliśmy się w ośrodku wodnym PTTK w Babiętach. Atrakcją przygotowaną przez gospodarzy była możliwość jazdy konnej.

W trzecim dniu mieliśmy do pokonania trasę o długości 25 km z Babięt do Zgonu. Start załóg nastąpił w odwrotnej kolejności, mianowicie od numeru najwyższego w dół. Niestety historia z aurą zaczęła się powtarzać. Ośrodek wodny w Zgonie był malowniczo położony na wzgórzu nad jeziorem. Także mieliśmy do dyspozycji ciepłą wodę, z której skorzystaliśmy co dodatnio wpływało na nasze samopoczucie. Miło wspominamy również wieczór tego dnia, który upłynął nam przy ognisku i gitarze. Na czwarty dzień były zaplanowane regaty kajakowe oraz maraton pływacki. W zawodach tych dominowały drużyny z NRD, które dysponowały znakomitym sprzętem. Jedynie maraton pływacki zakończył się zwycięstwem zawodnika z Kutna. Po południu niestety zaczął padać deszcz co udaremniło przeprowadzenie zaplanowanych imprez kulturalnych.

Trzeci etap spływu prowadził ze Zgonu do Ukty długości 27 km. Trasa wiodła głównie rzeką z czego niezmiernie się cieszyliśmy, gdyż mieliśmy już wtedy dość wysokiej fali z jaką musieliśmy walczyć na poprzednich etapach. Na mecie zameldowaliśmy się jak zwykle punktualnie.

W szóstym dniu spływu odbył się ostatni etap z Ukty do Ruciane Nida długości 22 km. W dniu tym nastąpiła znaczna poprawa pogody. Wpłynęło to znacznie na nasze samopoczucie o mimo, że mieliśmy już przepłynięte 79 km nie odczuwaliśmy zmęczenia. Etap ten był najprzyjemniejszy gdyż w zasadzie kolejność zajmowanych miejsc była rozstrzygnięta. Dlatego wszyscy płynęli razem, co powodowało miłą atmosferę. Wieczorem zorganizowano w pełni udane ognisko pożegnalne. Nazajutrz odbyło się oficjalne ogłoszenie wyników i wręczenie nagród. Organizatorzy serdecznie zapraszali wszystkich uczestników na przyszłoroczny spływ.

Wesołowski i Chrabąszcz